Szaro-czerwona,
okrągła twarz z podkrążonymi oczami i wciąż rosnąca waga towarzyszy mi
już od wielu miesięcy. Już teraz 73 kilowe ciało nasiąknięte lekami,
pełne smutku, tęsknoty - pokonuje moją codzienność.
Jestem jak zaczarowana w negatywnym słowa znaczeniu. Czuję strach i żal i
dławienie własnej miłości. Pierwszą ciąże poroniłam 15 lat temu, teraz w
marcu następną. Nadal walczę nie tylko wspomnieniem, nie tylko tęsknotą
lecz miłością silniejszą niż wszystkie bóle świata. Zawsze pragnęłam
mieć rodzinę, dużo dzieci i zwierzaki. Dziś jesteśmy my i nasze marzenia
by zostać rodzicami. Jestem z moją wielką miłością od tylu lat.
Zakochaliśmy się w sobie, gdy byliśmy jeszcze słodkimi gówniarzami.
Mieliśmy skończone 15 lat i wszystko dla nas stało otworem. Miłość :)))
gdyby nie ona, nie podołalibyśmy temu wszystkiemu...
Myśli krążą
przy negatywnej frustracji. Tęsknota za naszym nienarodzonym i
komóreczkami, które utraciłam jest przeolbrzymia. Ja tu...a one uśpione
gdzieś tam w niebiosach. Te, które przeżyły w laboratoryjnym beciku
naszej miłości i nadziei.
Po pierwszej utraconej ciąży ( zarażenie
różyczką ) przestałam funkcjonować, gdyż strata nienarodzonych jest tak
duża i bolesna, że dla mnie naturalne zajście w ciążę jest już kategorią
cudu, w który przestałam wierzyć. In vitro to jedyna szansa dla mnie
bycia mamą.
Kocham moje nienarodzone dzieciaczki, kocham myśl, że
kiedyś będę mogła być mamą.. Droga do szczęścia nie jest łatwa, ale
JEST- jeśli się do niej dąży.
Po śmierci dziecka =płodu = embrionu -
nic nie jest już takie same. Pozostały zamknięte uczucia na wieki. Nie
dane mi było naszych nienarodzonych przytulić, ale dane mi jest Je
zawsze kochać.
Nikt już nie zapyta, nie wspomni, a jeśli poruszę
temat to ,,Patrz w przyszłość, będzie dobrze" - mówią. A ja patrzę w
niebo, gdzieś tam pełna tęsknoty i miłości, gdzie spotykam myślami
chwile i niemy krzyk mojego serca. Nadal walczę nie tylko wspomnieniem,
nie tylko tęsknotą lecz miłością silniejszą niż wszystkie bóle świata.
Moje życie dzieliłam i nadal dzielę w imię ratowania innego życia.
Chciałam im pomóc odnaleźć sens życia... życia siły i możliwości.
Pomagałam sercem, czynem i zaangażowaniem w pełni świadoma konsekwencji.
Kochałam to co robiłam, kochałam tych ludzi i moją siłę wiary, nadziei i miłości.
Chętnie oddawałam mój czas, moje pieniądze, moje życie. Pokonywałam
góry lodowe, granice między problemami jakie blokowały tych ludzi do
dalszej walki o ich przyszłość.
Umiałam zadziałać, załatwić,
odszukać, przybliżyć możliwości i wewnętrzny spokój, który był, który
jest niezbędny, by dalej móc funkcjonować i działać.BYŁAM !!! To
właściwe słowo, które pasuje do mnie jak ulał. Byłam, aż do dnia... gdy
poznałam ciemność, śmierć moich nienarodzonych i natarczywość ewolucji
tych, którzy dostrzec mnie nie chcieli jako człowieka...
Teraz sama
potrzebuje pomocy. Śmierć moich nienarodzonych wyrwało część mojego
serca. Walczyłam i nadal walczę o życia osób na mojej drodze mi
spotkanych. Dziś przyszło mi również walczyć o przyszłość moich
nienarodzonych dzieci.
Jesteśmy zdrowi i tak naprawdę nie ma niby
żadnych przeszkód byśmy zostali rodzicami. Pierwsze 10 lat walki kazano
brać witaminy, żyć bez stresu, potem wiek. A teraz przyplątał się
kolejny cios. Od kliku lat pojawiły się u mnie na macicy 2 Myome (
niezłośliwe guzki)
Jeszcze miesiąc temu były sobie i nie
przeszkadzały w mojej walce. Po dzisiejszym badaniu jeden z nich bardzo
mocno się powiększył. ( hormony) I trzeba coś z tym zrobić, bo to
,,diabelstwo" może zagrozić w ukrwieniu mojej macicy, kości miednicy i
jajników. Brak dobrego ukrwienia powoduje, że śluz w macicy może być źle
wydzielany, a to oznacza, że bąbelek wprowadzony do mojego brzusia nie
będzie mógł się zagnieździć. I tak zaczęła się następna walka i rozłąka z
naszymi Śnieżynkami, których nie mogłam przyjąć przy poprzednio
zaplanowanym In Vitro. Jest ciężko uciec przed strachem kolejnej straty i
bólu. Towarzysząca aura śmierci pojawia się z momentem poczęcia. To
takie proste i oczywiste, a jednak??? Często nie przyjmuję do
wiadomości, że to ,,za chwilę" przemienić się może w ,, niedoczekanie ".
Śmierć naszych nienarodzonych nie zwala nikogo z nóg. Nie wyrywa serc,
nie wyciska łez. Nikt nas nie podnosi ze smutku, który coraz częściej
nas przytłacza. Po ostatnim poronieniu, usłyszałam sztyletowe słowa:
- ,,Znowu????"
Oświadczeniem chęci walki podjęcia następnej próby słyszę
-,, daj spokój, już nieeee, zaakceptuj, że nie idzie "
Zamieram
Jeszcze tyle miesiące czekania, a potem wielki strach o nasze maleństwa
czy przeżyją, czy staną się naszymi narodzonymi dziećmi. Łykając leki
godzę się na wszystkie skutki uboczne...chcę wierzyć, że dzięki nadziei
jaką daje nam metoda In Vitro, tym razem się uda. Mimo tego strachu,
smutku, bólu i żalu będę po życie naszych kruszynek nawet pełzła.
Kiedy mam chwile zwątpienia przytulam się do mężusia.
-Kochanie tak jeszcze daleko? - pytam. Ciekawe co robią nasze maleństwa w laboratoryjnym łóżeczku?
- Chrapią słodko kochanie.
Wtedy wtulamy się jeszcze intensywniej...
Uśmiecham się na całego i wiem, że się nie poddam.
Zaczynam ponownie oddychać.
Wiarą, nadzieją jaka daje nam medycyna i siła miłości.